Jedna potęga się wycofuje, druga się rodzi

Dwa zdania mówią wszystko. Jedno wypowiedziała Angela Merkel, drugie Benjamin Netanjahu. To zapowiedź stopniowych, ale głębokich zmian, które obejmą cały świat.

Kiedy „Bibi”, jak Izraelczycy nazywają swojego premiera, mówi Knesetowi, że „nadszedł czas”, by zastosować izraelskie prawo do całego obszaru Zachodniego Brzegu, czyli de facto je anektować – to co to oznacza? Cóż, to zwyczajowe wyznanie wiary prawicowców, dla których nie ma mowy o współistnieniu dwóch państw, a jedynie o rozszerzeniu granic Izraela do tego, czym były w czasach biblijnych. Ale poza tym to sygnał końca amerykańskiej ery.

Wygrywając II wojnę światową, a następnie zimną wojnę, Stany Zjednoczone przyjmowały, na dobre i złe, rolę światowego policjanta, a zatem i „uczciwego pośrednika” na Bliskim Wschodzie. Sprzymierzeniec Izraela i obrońca praw Palestyńczyków był mediatorem między tymi narodami. Uparcie dążył do osiągnięcia sprawiedliwego i trwałego pokoju. Żaden premier Izraela w takich okolicznościach nie mógł oficjalnie powiedzieć, że woli dekret o aneksji od traktatu pokojowego.

Afgański pat USA i iracki chaos przekonał Stany, że muszą dbać o siebie, a nie o cały świat. Pod rządami Baracka Obamy potęga wycofała się za swoje granice, by poświęcić się zatargom z Chinami, a pod rządami Donalda Trumpa konflikt izraelsko-palestyński stał się już prostą kwestią polityki wewnętrznej. Nacjonalistyczny prezydent bez skrupułów popiera prawicowego i nacjonalistycznego premiera Izraela, wspieranego nie przez amerykańskich Żydów, lecz republikańskich „kingmakerów”, członków kościołów ewangelikalnych, dla których zmartwychwstanie Izraela zwiastuje nadejście Mesjasza.

Dla Trumpa pokój, który USA muszą promować, jest pokojem izraelskiej prawicy. Tej linii się trzyma. Dlatego Netanjahu nie musi się bać amerykańskiej niełaski i może wziąć na siebie tę historyczną odpowiedzialność, stając wobec groźby przekształcenia Izraela w państwo apartheidu. Palestyńczycy nie będą ani Izraelczykami, ani Palestyńczykami, ale bezpaństwowcami bez praw i ojczyzny.

USA zdjęły z siebie odpowiedzialność, to koniec ich ery. Ale przyjrzyjmy się teraz oświadczeniom Merkel. W środę wypowiedziała w Bundestagu dwa słowa, których żaden jej poprzednik nie wypowiedział, a mianowicie: „unia polityczna”. „Nie wolno nam zapomnieć” – mówiła „Mutti”, czyli mama, jak ją nazywają rodacy – co powiedział Jacques Delors przed utworzeniem strefy euro: „Potrzebujemy unii politycznej, sama unia walutowa nie wystarczy”. Kanclerz dodała, że „trzeba zrobić więcej, jeśli chodzi o politykę gospodarczą, aby przyspieszyć integrację”.

Na półtora miesiąca przed objęciem rotacyjnej prezydencji w Unii kanclerz opowiedziała się właśnie za posunięciem naprzód politycznej Europy, tej „Europy politycznej”, za którą Francja opowiada się od czasów generała De Gaulle’a. Merkel wyciągnęła właśnie rękę do Emmanuela Macrona. Powinno to wkrótce doprowadzić do kompromisu 27 państw w sprawie sposobu finansowania planu naprawy gospodarczej. Covid-19 zobowiązuje tę francusko-niemiecką parę do zbudowania swej relacji na nowo. Chodzi o to, by wprowadzić Unię w trzecią fazę jej historii po unii walutowej i wspólnym rynku: w fazę jedności politycznej.

To będzie trudna droga. Powóz europejski może utknąć więcej niż raz, ale gdy Helmut Kohl i François Mitterrand wprowadzali wspólną walutę, zanim jeszcze zaczęli się zajmować harmonizacją polityki gospodarczej państw członkowskich, też wiedzieli, że stawiają wóz przed koniem. Chcieli stworzyć walutę, która zmusi obywateli do harmonizacji ich ochrony socjalnej, inwestycji i podatków. Obecny kryzys dowodzi, że mieli rację.

Po raz kolejny jedność europejska posuwa się naprzód poprzez kryzys, ponieważ to, co nas nie zabija, czyni nas silniejszymi, a gdy jedna potęga się osłabia, pojawia się druga. Małe światełko w tunelu, migoczące i kruche, ale odporne na burze.