Czy po śmierci lidera Hezbollahu Netanjahu będzie umiał przekształcić to zwycięstwo w pokój?
Opłaciły się siła i bezkompromisowość Izraela przeciwko Hamasowi i Hezbollahowi. Ale i w obliczu amerykańskiego prezydenta, międzynarodowego wymiaru sprawiedliwości i zachodniej opinii publicznej. Ale przyszłość pozostaje niepewna, bo pod bombami dzieci nie uczą się wyciągać rąk.
Jednym słowem: wygrał. Zabijając Hasana Nasrallaha, Beniamin Netanjahu praktycznie wygrał tę wojnę. Po złamaniu Hamasu przez rok bombardowań Gazy właśnie zdekapitował Hezbollah, miażdżąc jego przywódcę pod ruinami jego bunkra.
Działa nie ucichną od razu, będą jeszcze inne zwroty akcji, ale premier, wstrząśnięty masakrą, jakiej Izrael nigdy nie był świadkiem, pozbył się mimo wszystko dwóch największych zagrożeń dla swojego kraju. Trudno się dziwić, że Izraelczycy go za to oklaskują. Ale czy zechce i czy wie, jak przekształcić to zwycięstwo w trwały pokój?
Oto jest pytanie. Faktem jest, że na razie to siła i bezkompromisowość się opłaciły. Siła opłaciła się Hamasowi, który stracił większość oddziałów na rzecz żołnierzy, samolotów i pocisków premiera zdeterminowanego, by go wyeliminować. Bezkompromisowość opłaciła się amerykańskiemu prezydentowi, który potępił męczeństwo mieszkańców Gazy, ale pozwolił na to w obawie, że Iran zyska przewagę na Bliskim Wschodzie dzięki sojusznikom w Hamasie i Hezbollahu.
Siła i bezkompromisowość opłaciły się w obliczu międzynarodowej sprawiedliwości i protestów przytłaczającej większości stolic. Opłaciły się w obliczu zachodniej opinii publicznej, która z upływem czasu coraz bardziej dezaprobowała horror zbiorowej kary wymierzonej mieszkańcom Gazy. Siła i bezkompromisowość opłaciły się mimo ogólnej dezaprobaty, a gdy tylko stało się jasne, że wygrywają z Hamasem, Netanjahu skierował je przeciwko Hezbollahowi – w wojnie cieni.
Nie mogli jednocześnie zaatakować Strefy Gazy i południowego Libanu, nie chcieli ryzykować walk ulicznych, w które próbował wciągnąć ich Hezbollah – Izraelczycy woleli wywiad od wojsk i czołgów, roje pszczół od bomb i ludzi. Zaczęli od bardzo wysokich rangą członków tego państwa w państwie, które najbardziej radykalni libańscy szyici stworzyli z pomocą Iranu. Zdestabilizowali Hezbollah i irańskie przywództwo, pokazując im, że zinfiltrowali ich najwyższe szeregi. Operacja „Pager” wywołała panikę na każdym szczeblu organizacji, która uważała się za niezwyciężoną, bo tyle pocisków wycelowała w Izrael.
Izraelczycy pokonali Hezbollah od wewnątrz, śmierć Nasrallaha była w zasięgu ręki. Już i tak osłabiona irańska teokracja przegrała tę bitwę. Wygrał ją Netanjahu, który dziś w wyborach uzyskałby samodzielną większość. A jeszcze niedawno jego upadek wydawał się nieuchronny. Monarchie naftowe, Egipt, tron marokański i Jordania z oczywistą ulgą przyjęły porażkę reżimu, który od upadku szacha dążył do przywrócenia perskiej potęgi na ich szkodę. Arabscy sojusznicy Izraela są tak pocieszeni, że jeszcze przed śmiercią Nasrallaha Netanjahu wezwał Zgromadzenie Ogólne ONZ do otwarcia stosunków dyplomatycznych między Izraelem a Arabią Saudyjską.
Niezależnie od tego, co mówią, ani Stany Zjednoczone, ani kraje Unii Europejskiej nie mogą opłakiwać wraku Hezbollahu, którego tak często padały ofiarami. Zrujnowany, posiniaczony i rozczłonkowany przez dziesięciolecia wojny domowej i kontrolę, jaką Iran sprawował nad nim za pośrednictwem Hezbollahu, Liban może teraz szukać modus vivendi z Izraelem i odbudować się z pomocą Europy i Zatoki Perskiej. Dobrobyt strefy wolnego handlu na Bliskim Wschodzie nie jest już całkowicie nierealny. Wiele rzeczy niemożliwych stało się teraz możliwe. Tylko co z Palestyńczykami?
Izraelska prawica najwyraźniej sądzi, że może sprawić, by zapomnieli. Tak jak Stany Zjednoczone sprawiły, że zapomnieli amerykańscy Indianie. Ale w przeciwieństwie do Indian Palestyńczycy mają półtora miliarda współwyznawców na świecie, ich dzieci nauczyły się funkcjonować pod ostrzałem bomb, a Izrael przez ostatni rok stracił sporo poparcia i sympatii.